100. Urodziny mieszkanki Ścinawy Małej
20 lutego br. 100. urodziny obchodziła mieszkanka Ścinawy Małej Szanowna Jubilatka Maria Maj.
Z tej okazji Burmistrz Korfantowa Janusz Wójcik złożył Pani Marii życzenia i wręczył w imieniu społeczności gminy Korfantów kwiaty i upominki wraz z personalizowanym srebrnym herbem Korfantowa.
Spotkanie przebiegło w bardzo rodzinnej i ciepłej atmosferze.
Życie Szanownej Jubilatki szczególnie we wczesnych latach młodzieńczych było bardzo trudne: wojna, zesłanie na Sybir, ciężka praca i wreszcie upragniona wolność niestety bez perspektyw, jednak zaradność Jubilatki sprawiła, że pomimo wielu trudności życiowych ostatecznie osiągnęła własne- rodzinne szczęście i dożyła dzięki ogromnej trosce najbliższej Rodziny 100 lat.
Poniżej zamieszczamy biografię Jubilatki spisaną przez najbliższych.
Biografia Marii Maj.
Urodziłam się dnia 20.02.1922 roku w Krościenku Wyżnem, powiat Krosno, nad Wisłokiem jako Maria Półchłopek. Moje życie można podzielić na kilka etapów. Pierwszy, to dzieciństwo, w zasadzie spędzone na Kresach Wschodnich Rzeczpospolitej, dokąd w 1928 roku wyjechali moi rodzice do miejscowości Połowce, gmina Pauszówka, stacja kolejowa Dżuryn, pow. Czortków, woj. Tarnopolskie. Ociec mój był mistrzem szewskim, mama gospodynią domową. Pobudowali dom mieszkalny i budynki gospodarcze. Miałam dwójkę rodzeństwa, a mianowicie brata Mieczysława, młodszego ode mnie o dwa lata i siostrę Czesławę urodzoną w 1928 roku. W latach 1930 - 37 uczęszczałam do Szkoły Podstawowej, a od 1937 roku do Gimnazjum Państwowego w Czortkowie. Okres ten wspominam bardzo sympatycznie.
Niestety, 17 września 1939 roku do Czortkowa wkroczyły wojska sowieckie. W gimnazjum wprowadzono nauczanie w języku ukraińskim i rosyjskim. Część nauczycieli zwolniono lub aresztowano. Naukę kontynuowałam do 9 lutego 1940 roku, tj. do wywiezienia mnie i mojej rodziny na Syberię. 10 lutego 1940 roku o godz. 4.30 rano do domu przyszło 10 uzbrojonych żołnierzy sowieckich. Jeden z nich odczytał nakaz ewakuacji, z którego wynikało, że cała rodzina w ciągu 5 minut musi opuścić miejsce zamieszkania i zostanie wywieziona pod eskortą za Kijów. Jako przyczynę podano troskę o bezpieczeństwo Polaków, gdyż wg przedstawionej informacji pozostanie na tym terenie groziło niebezpieczeństwem ze strony ludności ukraińskiej (argumentacja ta była niezgodna z prawdą, gdyż w ciągu 12 lat zamieszkiwania wspólnie z Ukraińcami nie było przypadków antagonizmów narodowościowych). Nic nie wolno było zabrać z domu, tzn. ani ubrania ani żywności. Tłumaczono, że, wszystkie niezbędne rzeczy dostaniemy w drodze i na miejscu. Tak więc w mroźną noc, nieubrani, pod eskortą wojskową wyruszyliśmy z domu na piechotę do stacji kolejowej Biało-Czortkowska. Na stacji kolejowej załadowano nas do wagonów towarowych bez dokonywania jakiegokolwiek spisu. Policzono jedynie ilość osób. W moim wagonie umieszczono 65 osób. Z przodu i z tyłu wagonu były po 2 półki mające spełniać rolę pryczy dla około połowy osób. W okolicy drzwi wagonu znajdował się otwór średnicy 20 cm dla załatwiania się. Obok był żelazny piecyk, jednak nie było ani węgla ani drewna. Wagon nie miał okien, a drzwi były zaryglowane. W takich warunkach, bez jedzenia i picia, na trzaskającym mrozie, spędziliśmy na stacji 3 doby. W tym czasie dowożono następne polskie rodziny z innych miejscowości. Mróz był tak silny, że podczas nocy włosy lub odzież przymarzała do ścian wagonu.
Na czwarty dzień pociąg ruszył. Jechaliśmy kolejne 3 dni bez jedzenia i picia. Na siódmy dzień od momentu zamknięcia wagonów pociąg zatrzymał się, a nam dano na cały wagon wiadro ciepłej strawy przypominającej pomyje z kapusty. Nie mieliśmy ani łyżek ani talerzy. Jedna z osób miała garnuszek, którym wszyscy po kolei napili się. Ta porcja pożywienia miała nam wystarczyć na kolejne 3 dni jazdy. Część osób zaczęła chorować. W wagonie panował ogromny niepokój, gdyż jechaliśmy w nieznanym kierunku. Co około trzy dni dawano nam podobną strawę, a tylko w jednym przypadku chleb - 3 bochenki na cały wagon. W sąsiednich wagonach były przypadki zgonów, przeważnie małych dzieci. Informacje te mieliśmy od osoby wyznaczanej do przyniesienia strawy.
Po około 3 tygodniach dojechaliśmy do stacji Mendelejewo (około 80 km na wschód od miasta Perm w Środkowym Uralu), gdzie opuściliśmy wagony. Po zorganizowaniu transportu Polaków, którzy dotarli do tej stacji udaliśmy się pieszo do miejscowości Bużdym (sielsowiet Puksib, rajon Kosa, Komipermiacki okrug, Mołotowskaja obłast). Na drugi dzień otrzymaliśmy przydziały pracy: ja w miejscu nazywanym Świetlica (80 km od Bużdyma), ojciec w miejscu zwanym Izgariany (60 km), a brat w miejscowości Kardon (40 km od Bużdyma i 1,5 km od miejscowości Kosa). Przydział miejsc pracy odbywał się wg wieku - osoby ponad 18 lat miały miejsce pracy najbardziej odległe, a młodsi nieco bliżej. Rozdział ten zakładał również bezwzględne rozbicie rodzin. Każda z osób skierowanych do pracy dostawała po 30 czerwieńców na zakup chleba na drogę (którą to kwotę należało później odpracować).
Praca nasza polegała na wyrębie lasu, w związku z czym zostaliśmy podzieleni na grupy 3-4 – osobowe. Każda grupa dostała określoną powierzchnię lasu do wyrębu. Odległość od baraku do miejsca wyrębu wynosiła około 20 km. Do pracy w lesie wyruszaliśmy o godz. 5.00, a wracaliśmy około 22.00 lub później. Każde spóźnienie w miejscu pracy lub wcześniejszy powrót były sądownie karane (tzw. "proguł"): pierwszy raz - potrącanie 25% zarobku w ciągu 3 miesięcy, za drugim razem - 50% w ciągu 6 miesięcy, a za trzecim razem praca bez zarobku w rejonie zamkniętym pod obstawą milicji. W ciągu dnia pracy należało zrąbać 8 m3 drzew (po obcięciu i spaleniu gałęzi oraz po pocięciu pnia na kawałki) - była to tzw. norma dzienna. Wyrąbane przez nas drzewa były przewożone końmi w pobliże tzw. "drogi lodowej". Droga ta była wykonana przez inne osoby w okresie letnim. W okresie zimy była utrzymywana przez dzieci, których praca polegała na odśnieżaniu. Droga lodowa prowadziła do rzeki Kosy. Drewno było składowane na zamarzniętej rzece w tzw. "głuchary", tj. olbrzymie stosy drewna, które były obudowywane dużymi drzewami i wiązane "kanatami". Wiosną, jak ruszyły lody na rzece Kosie, ludzie zatrudnieni przy wyrębie lasu (między innymi i ja) zostali skierowani do pracy przy spławie drewna. Praca nasza polegała na prowadzeniu rzeką głucharów. Odpychaliśmy je od brzegów tzw. "bagorem" oraz przepychaliśmy przez mielizny. Cała droga spławu wynosiła ok. 50 km, po czym drewno przejmowali od nas inni. Spław głucharów trwał około 2 tygodnie, później spławiano drewno luzem (co trwało do lipca). Była to praca bardzo niebezpieczna, szczególnie podczas przechodzenia przez rzekę po płynącym rzeką luźnym drzewie. Były dość częste przypadki utonięć.
W sierpniu 1940 roku po skończonym wyrębie lasu przeszliśmy piechotą ok. 40 km do miejsca zwanego Wicipory (w pobliżu miejscowości Kardon), gdzie znajdowały się 2 baraki. Praca i warunki życia były analogiczne jak w Świetlicy. Wiedziałam, że w tym rejonie powinien znajdować się mój brat Mieczysław, z którym później skontaktowałam się (od Wicipor do Kardonu było ok. 3 km). Jesienią 1940 i zimą 1940/41 pracowałam przy wyrębie lasu, wiosną 1941 roku przy tzw. "skatce" drewna do rzeki. Natomiast latem 1941r. pracowałam przy budowie drogi lodowej - przy wyrywaniu drzew z korzeniami.
Brat mój pracował w Leschoz-ie w Kardonie. Od niego dowiedziałam się, że ojciec nasz znajduje się w więzieniu NKWD w miejscowości Kosa (1,5 km od Kardonu) z racji pochodzenia polskiego i posiadanego wykształcenia (rzemieślnik - mistrz szewski). Aresztowanie ojca i wielu Polaków nastąpiło w momencie wybuchu wojny niemiecko-sowieckiej 22 czerwca 1941 roku. W październiku 1941 roku dowiedzieliśmy się o podpisanym układzie polsko-sowieckim. Wówczas rygor w stosunku do zesłańców nieco zelżał. Ojciec został wypuszczony na wolność 4 listopada 1941 roku. Brat przyprowadził do mnie ojca i zamieszkaliśmy razem. W baraku musieliśmy spać na jednej pryczy. Ojciec nie mógł pracować w lesie, leżał chory. Brat również po pewnym czasie przyszedł do pracy do Wicipor i pracował w lesie. Wówczas 2 kartki żywnościowe były na trzy osoby i było nieco lżej. Skontaktowaliśmy się z mamą i siostrą. Wpierw siostra, a potem mama przeprowadziły się do mnie.
Tuż przed Bożym Narodzeniem 1941 roku ojciec poczuł się trochę lepiej i powiedział, że nie ma co tutaj siedzieć, tylko póki jest możliwość należy wydostać się z Rosji. Dotarła do nas informacja o organizowaniu się armii Andersa. Brat postanowił się do niej dostać. Skontaktował się z grupą Polaków, która się organizowała. Grupa ta wyruszyła z początkiem lutego 1942 roku. Na drogę daliśmy bratu swoje racje chleba odkładane przez miesiąc oraz upiekliśmy złapanego psa. Brat po wielu perypetiach dotarł do armii Andersa i przez Palestynę, Afrykę, Monte Cassino przeszedł cały szlak bojowy. Zamieszkał w USA jako Mike Polchlopek.
Uciekać z całą rodziną bez żywności było niepodobieństwem. Żywności nie można było kupić bez kartek. Postanowiliśmy pozostać i zgromadzić żywność. Tymczasem po wyjściu armii Andersa z ZSRR zmienił się stosunek do Polaków. Znowu byliśmy zesłańcami, których obowiązywał przymus pracy oraz zakaz przemieszczania się. Wiedząc, że kluczem do przetrwania i wydostania się z tego piekła jest żywność zaczęliśmy ją gromadzić. Ususzyliśmy trochę grzybów i leśnych jagód oraz ziemniaki. Tak przeszedł cały 1942 i 1943 rok.
Z końcem lutego 1944 roku dowiedzieliśmy się, że losem Polaków w ZSRR zaczął interesować się Związek Patriotów Polskich. Zrozumieliśmy, że jest to druga, być może ostatnia szansa wydostania się z Rosji. Nie bacząc na zakaz opuszczania miejsca pracy i zamieszkania z końcem marca 1944 wyruszyliśmy wraz z grupą polskich rodzin w kierunku miasta Kudymkar, gdzie było większe skupisko Polaków. Miasto to było oddalone o około 100 km od Puksiba. Ewakuacja Polaków z Syberii rozpoczęła się w maju 1944 roku po ustąpieniu lodów. W Kudymkarze został podstawiony statek im. "Karol Marks", którym płynęliśmy rzeką Kamą i Wołgą około miesiąca do Saratowa. Tam rozdzielono nas do pracy na roli w różnych sowchozach. Ja z rodzicami, siostrą i grupą Polaków zostałam przewieziona do sowchozu Tarłyk (Bezymiannyj rajon, saratowskaja obłast).
W sowchozie przebywaliśmy do 1946 roku. Od 1945 chcieliśmy wracać do kraju, jednak Rosjanie zatrzymywali nas mówiąc, że w Polsce nie ma jeszcze warunków do życia, żebyśmy zostali i pracowali, a oni w odpowiednim czasie zapewnią nam transport do kraju. Po interwencji w Związku Patriotów Polskich w ciągu kilku dni podstawiono wagony i wyjechaliśmy do Polski. Granicę przekroczyliśmy 14 czerwca, a 17 czerwca 1946 roku dojechaliśmy do Wrocławia, gdzie nas rozdzielono na miejsce zamieszkania.
Tak skończył się drugi, najgorszy okres w moim życiu.
Zamieszkałam z rodzicami i siostrą we wsi Przecławice gmina Żurawina woj. Wrocław. W 1947 roku wyszłam za mąż za Franciszka Maj.
Mieszkanie wraz z rodzicami przy powiększającej się rodzinie spowodowało chęć znalezienia sobie spokojnej, przytulnej enklawy dla spokojnego życia. W 1959 roku wraz z mężem wyjechałam do Ścinawy Małej, gdzie kupiliśmy gospodarstwo rolne. Tak zaczął się mój pobyt na Opolszczyźnie, który trwa do dziś – ponad 62 lata!. Pamiętam piękny ratusz na rynku Ścinawy, kino Poleszczuka, mleczarnię, cegielnię, przedszkole nad rzeką Ścinawką. Sprawiło na mnie bardzo pozytywne wrażenie, mimo wielu śladów minionej wojny.
Gospodarstwo rolne, którego staliśmy się właścicielami, okazało się nie tak efektywne jak nam się zdawało. Nie sprzyjała temu ówczesna polityka agrarna (obowiązkowe dostawy, brak ubezpieczenia zdrowotnego). Pomimo ciężkiej pracy nas i dzieci dochody z gospodarstwa nie wystarczały na wiązanie końca z końcem. Sytuacja ta zmusiła mnie i męża do podjęcia dodatkowej pracy, jak wówczas się mówiło – na posadzie państwowej. Ja z racji swojego wykształcenia podjęłam pracę w handlu jako sklepowa w Nysie, Rudziczce, czy też Piorunkowicach. Po kilku latach nie mogąc pracować na dwóch etatach (gospodarstwo i sklep) oraz wychowując czwórkę dzieci zmuszeni byliśmy do oddania gospodarstwa rolnego na rzecz skarbu państwa bez odszkodowania.
Dzieci rosły, chcieliśmy zapewnić im jak najlepsze wykształcenie. Wiązało się to z coraz większymi wydatkami. Wówczas (ok. 1967 roku) z pomocą odezwał się mój brat mieszkający w USA i zaproponował mi wyjazd do siebie, oczywiście nie na wczasy tylko do pracy. W Stanach spędziłam 8 miesięcy. Pod względem osobistym był to dla mnie bardzo trudny okres ze względu na oderwanie od rodziny. Najstarsza córka rozpoczęła studia w Krakowie, a wraz z mężem pozostała trójka młodszych dzieci. W tym czasie moje obowiązki w domu sprawowała 13-letnia córka Bogusława, w domu pozostała również 7-letnia córka Franciszka i 17-letni syn Marian. Mimo możliwości dłuższego pobytu w Stanach i posiadanej pracy podjęłam decyzję o jak najszybszym powrocie do Polski. Do dzisiaj nie mogę sobie wybaczyć, jak mogłam obarczyć tak małe dziecko obwiązkami. Pobyt w Stanach polepszył naszą sytuację materialną i umożliwiło to dzieciom podjęcie nauki w szkołach średnich.
Po osiągnięciu wieku dorosłego dzieci się usamodzielniły, a myśmy z mężem byli już w podeszłym wieku. Ja w 1975 roku otrzymałam rentę inwalidzką, a w 1982 emeryturę. W 1991 roku, po zmianach w Polsce, zapisałam się do Związku Sybiraków. Niestety, wkrótce mąż umarł, a ja po kilku latach (1997) ciężko zachorowałam (udar mózgu), co mnie pozbawiło samodzielności i rozpoczął się trudny okres w moim życiu. W tym też czasie syn Marian wraz synową Zosią utracili pracę (upadek zakładu Porcelit w Tułowicach), co bardzo przeżywałam. Przecież jeszcze nie kwalifikowali się do emerytury, a zostali pozbawieni pracy z którą przez tyle lat byli związani. Jak zwykle to bywa, życie nie znosi pustki. Ja otrzymywałam emeryturę sybiracką, dzięki czemu syn z synową mogli zamieszkać razem ze mną i poświęcić się mojej opiece. Opiekowali się i opiekują do tej pory z pełnym poświęceniem. Jestem bardzo wdzięczna za to wszystko, co dla mnie zrobili i nadal robią. Poświęcili poniekąd swoje życie rodzinne dla mnie. Kilka razy mój stan zdrowia był tak ciężki, że gdyby nie troskliwa opieka i poświęcenie mojej kochanej synowej pewnie dzisiaj nie świętowałabym 100 rocznicy urodzin.
Podziękowanie.
Siła całego Rodu tkwi w sile jednostek, które tworzą rodzinę. Taką wyjątkową jednostką jest nasza Mama, Babcia i Prababcia - Maria Maj. Dla nas wszystkich jest Ona Królową naszego Rodu. Dzięki sile, wytrwałości, ciężkiej pracy i szacunku do innych przetrwała tak wiele. Poznając Jej życiorys można byłoby pokusić się o stwierdzenie, że zbyt wiele jak na jedną osobę. Każde z nas - dzieci, wnuków, prawnuków ma własne wspomnienia związane z Jej Osobą. Gdyby jednak zapytać każdego z nas z osobna co jest w życiu ważne, czego nauczyła nas nasza Przodkini wszyscy prędzej czy później powiedzielibyśmy o pracy i o wyznaczaniu celów i dążeniu do nich. Wraz ze swoim mężem a naszym Tatą, Dziadkiem, Pradziadkiem uświadamiali nas, że wszystko jest w naszych rękach, w myśl przysłowia "Jak sobie pościelisz, tak się wyśpisz". Dzięki temu kształtowała w nas ambicje i chęć do ciężkiej pracy, by osiągnąć sukces. Jej życie jest dla nas przykładem, jak wiele można przejść, jak mnóstwo przeciwności można pokonać i nadal być człowiekiem.
Dzieci, wnuki i prawnuki Marii Maj
------------------------------------------------------------
Notatka została przygotowana przez:
1. Agnieszka Kubica-Radek,
2. Jan Jasiewicz